Fragment powieści

– Patrzy na ciebie – powiedziała Ola, wskazując brodą stoliki przed McDonaldem.
– Kto patrzy? – zdziwiła się druga dziewczyna, nie przerywając pisania SMS-a.
– Ten przystojniak, który wcina frytki.
– Frytki są niezdrowe i tuczące.
– Ale on wygląda na zdrowego i nie jest utuczony. Nela, spójrz, no! – Ola chwyciła koleżankę za rękę. – Ciacho, w sam raz do schrupania.
– Ciacha też tuczą. – Kornelia dla świętego spokoju rzuciła okiem we wskazanym kierunku. Nie znalazła tam nic godnego uwagi, więc ponownie skupiła się na telefonie.
– A co ty taka dziwna dzisiaj jesteś?
– Nie jestem.
– Niech zgadnę... – Ola spojrzała w sufit, udając, że się nad czymś zastanawia. –Kuba?
– Kuba.
– Co znowu wymyślił?
– Uparł się, żebym poszła na jutrzejszy mecz – wyznała Nela. – Nie cierpię tych kopaczy latających za piłką, nie znoszę krzyków, tłoku i jego kumpli.
– A samego Kubusia cierpisz?
– Olka, ja cię proszę, daj wreszcie spokój.
– Nie dam, bo widzę, że to dzieciuch. Dlaczego z nim jesteś?
– Bo samotność jest do bani – odparła Kornelia rozbrajająco szczerze, wkładając komórkę do torebki.
Ola westchnęła z rezygnacją i przytuliła koleżankę nieco szorstkim gestem. Cóż innego mogła zrobić? Powiedzieć, że trzymanie się chłopaka tylko po to, żeby uniknąć losu singielki, uważa za żałosne? Nikt nie dał jej prawa do oceniania wyborów przyjaciółki. Mogła jedynie być obok w każdej sytuacji, zawsze gotowa do pomocy. Chwila kumpelskiego uścisku była krótka. Ola nie potrafiła zbyt długo trwać w bezruchu.
– Idziemy na polowanie – zarządziła, wstając energicznie i z gracją wygładzając spódnicę.
– Naprawdę chcesz to zrobić? – zapytała Kornelia, chwytając ją za rękę.
– Tak.
– Dobra, ale idziesz sama. Ja postoję z boku.
– Proszę bardzo, chociaż moim zdaniem powinnaś się zabawić.
Podeszły do wystawy sklepu z damską bielizną. Wyglądały jak bliźniaczki. Tak przynajmniej się wydawało, kiedy stały obok siebie w pasażu centrum handlowego. Czarne połyskujące rajstopy otulały zgrabne nogi. Krótkie dżinsowe spódnice z kokardami po prawej stronie sięgały do połowy ud. Różowe T-shirty kończyły się tuż nad paskami, odsłaniając gołe brzuchy, a kuse, czarne kurteczki sprawiały wrażenie nieco za ciasnych. Nawet makijaż, wyrazisty i zbyt mocny na dzień powszedni, nadawał ich twarzom rys podobieństwa. Identyczność została sprytnie wykreowana przez rekwizyty, ale oko wnikliwego obserwatora szybko wychwyciło różnice nie tylko w wyglądzie, ale też w zachowaniu przyjaciółek. Ola była wyższa, posągowo smukła, idealnie wyprostowana, a jej blond włosy zostały modnie przycięte oraz starannie wymodelowane. Od jej postaci biła pewność siebie, a dumnie uniesiona głowa oraz stanowcze ruchy świadczyły o zdecydowaniu oraz silnej osobowości.
„Ta laska nie cofa się przed niczym” – pomyślał obserwator, przenosząc wzrok na drugą z dziewcząt.
Sylwetka Kornelii była typowo kobieca. Szczupła talia, kusząco zaokrąglone biodra, ładnie nakreślony kontur piersi. Lekkie przygarbienie informowało o nieśmiałości lub kompleksach. Gęste włosy związane nad karkiem, skąd delikatnymi falami spływały po plecach, sięgając pasa, dodawały Neli dziewczęcego uroku. Ich barwę trudno było określić – przypominała kolor dojrzałego żołędzia albo ususzonego liścia klonu, gdzieniegdzie rozjaśnionego złotymi pasemkami.
„Podobne, choć różne jak dwie krople czystej wody1” – pomyślał obserwator, nie spuszczając dziewczyn z oka. Zaintrygowały go.
Ola weszła do pawilonu z damską bielizną i od razu skierowała się w stronę zagubionego mężczyzny z ciemnymi, nieznacznie przyprószonymi siwizną włosami. Kornelia z bezpiecznego oddalenia patrzyła, jak koleżanka z uśmiechem na ustach coś opowiada, jednocześnie kokieteryjnie przykładając do siebie zdjętą ze sklepowego wieszaka koszulkę. Wyglądało, jakby miała zamiar sprowokować nieznajomego nie tylko do zakupu ubrania, ale również siebie. A może przede wszystkim chciała zareklamować siebie? Zagadnięty mężczyzna niespodziewanie chwycił Olę za ramiona i przycisnął do ściany. Krzyczał coś, poruszając energicznie głową. Najwyraźniej był mocno wzburzony. Ekspedientka objawiła się niczym duch. Tajemniczym przedmiotem uruchomiła piskliwy sygnał bramki, strzegącej wyjścia ze sklepu. Nadejście ochrony było kwestią minuty, może dwóch. Panika dodała Oli sił – wyrwała się ze stalowego uścisku i wybiegła z pawilonu. Chwyciwszy przerażoną Kornelię za rękę, uciekła z galerii wprost na zalany jesiennym deszczem parking.
– Wsiadaj – nakazała, otwierając pilotem centralny zamek zielonego Forda Ka.
– Olka, co się dzieje? – zapytała Kornelia, zajmując miejsce na fotelu dla pasażera.
– Zwymyślał mnie od różnych, chciał wezwać policję.
Auto ruszyło z piskiem opon i łamiąc przepisy ruchu drogowego, opuściło parking.
– Przestań szaleć – warknęła groźnie Kornelia. – Wolniej jedź.
– A jak nas ktoś goni?
– Cholera, śmierć nas dogoni, jeśli nie zwolnisz!
– Dobra, już. – Ola nieznacznie zdjęła nogę z gazu.
– Teraz mów, co się stało.
– Wydzierał się, że jestem naciągaczką, że zaraz wezwie policję, że powinnam się wziąć za uczciwą pracę, i takie tam, pajac jeden.
– I po co ci to było? Przecież mogłaś sobie tę koszulkę sama kupić.
– Dla sportu, kochana, dla adrenaliny. – Uśmiechnęła się. Najwidoczniej strach ustąpił miejsca satysfakcji, że jednak udało jej się uciec.
– Głupia jesteś – stwierdziła Kornelia, wykonując nerwowy gest, którym zamierzała poprawić na ramieniu pasek torebki. – Niech to szlag!
– Co?
– Musimy wrócić.
– Oszalałaś?
– Zostawiłam torebkę, a w niej portfel, dokumenty...
– Kosmetyki, klucze, komórkę i tak dalej – dokończyła Ola.
– Klucze mam w kieszeni.
– No, przynajmniej tyle dobrego. Zresztą nawet więcej, bo teraz, jak nie masz telefonu, przynajmniej Kubuś nie będzie cię ciągle zadręczał.
– To nie jest śmieszne. Zawracaj.
– Nie ma mowy.
– Dobrze, zatrzymaj się, pojadę autobusem.
– Na gapę chyba, skoro kartę miejską miałaś z dokumentami.
– Potrafisz pocieszyć – mruknęła Kornelia.
– Bo to bez sensu tam wracać i się narażać. Tej torebki już tam nie ma.
– Sprawdzę – upierała się Kornelia. – Wysadź mnie.
– Czekaj, zawrócę. Ale pójdziesz sama.
– W porządku.
Tak jak przewidywała Ola, torebki nie było ani na ławce, ani pod ławką, ani nigdzie w zasięgu wzroku. Kornelia zajrzała nawet do kosza na śmieci i doniczki z rozłożystą paprocią. Bezskutecznie. Pytanie zabieganych ludzi o zgubę mijało się z celem. Mogła jedynie oprzeć się o ścianę i westchnąć w poczuciu rezygnacji.
W portfelu było ponad dwieście złotych. Dla niektórych to zapewne niewiele, dla niej – wszystko, co miała. Na kieszonkowe nie mogła liczyć, musiała więc dbać sama o siebie. Pomagała Teresie, sąsiadce z piątego piętra. Przychodziła dwa, trzy razy w tygodniu, wynosiła śmieci, robiła zakupy, czasem sprzątała, przenosiła cięższe rzeczy, wiosną nawet przesadzała kwiaty na balkonie. Nie chciała za to pieniędzy, bo ileż można wziąć od staruszki, która połowę marnej emerytury wydaje na leki? Teresa się uparła i czasem do foliowej torby ze słodyczami i owocami wkładała banknot. Dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze wiedziała, kiedy bordowy portfelik Kornelii świecił pustkami. Pomysłem na zarobek było też odpłatne pisanie wypracowań. Kuba zawsze się złościł, kiedy jego dziewczyna „tkwiła bezczynnie w domu”, czyli gdy on miał zamiar dokądś pójść, a ona musiała pracować. Niczego nie rozumiał. Trudno, nie tłumaczyła. Wychowywał się w pełnej rodzinie, nigdy nie musiał o nic zabiegać, nie miał pojęcia, jak to jest, kiedy można liczyć tylko na siebie. Chcąc uniknąć wymówek, pracowała w nocy. Pozostała jednak kwestia uczciwości wobec siebie i nauczycieli, którzy czytali wypracowania. Kornelia nie czuła się najlepiej z tym, że ktoś podpisywał własnym nazwiskiem jej refleksje, a gdzieś w podświadomości zapalała się czerwona lampka oraz dźwięczał głos, przypominając o zasadach moralnych. Ale etyka jedno, a brutalność życia drugie. Kornelia zapominała więc o wyrzutach sumienia i robiła swoje. Właśnie dziś dostała pieniądze za cztery rozprawki. Właśnie dziś je straciła... Przeszył ją nieprzyjemny chłód.
„No to mój kurs rysunku diabli wzięli” – pomyślała, zapinając kurtkę.

***
Długo wyczekiwany trzask bramy wjazdowej wyrwał Katarzynę z zamyślenia. Wstała, podpierając się o zagłówek fotela, i podeszła do okna. Na oświetlonym ulicznymi latarniami podjeździe zaparkowało znajome auto, wysiadła z niego szczupła postać, mocno zatrzaskując drzwiczki. Nie wstawiła samochodu do garażu, co znaczyło, że zapewne zamierzała jeszcze dokądś jechać.
„Ciekawe dokąd?” – zastanawiała się Katarzyna, spoglądając na zegarek.
Dochodziła dwudziesta trzecia. Ola wtargnęła do domu, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. W butach przebiegła przez salon.
– Cześć – rzuciła, nie patrząc w stronę matki. – Głodna jestem jak wilk.
– Gdzie byłaś? – zapytała Katarzyna, powoli idąc w stronę kuchni. Jej ruchy były nieco flegmatyczne ze względu na ból reumatyczny w powykrzywianych stawach.
– Z Nelą w galerii, a później musiałam jeszcze wstąpić do firmy. Księgowa potrzebowała moich podpisów na fakturach.
– O tej porze?
– Pora dobra jak każda inna.
Katarzyna wiedziała, że usłyszała tylko część prawdy. Znała córkę i wyczuła kłamstwo. Odkąd Ola zarządzała, czy też raczej pełniła funkcję reprezentacyjną w rodzinnej firmie, stała się niezwykle skryta. Chciała uchodzić za samodzielną i niezależną. Katarzyna początkowo myślała, że niedopowiedzenia oraz tajemnice mają ją chronić, zapewnić spokój. Dopiero kilka dni temu zrozumiała, że postawa córki niewiele ma związku z troską, a służy odsunięciu Katarzyny od rodzinnego biznesu. Zapewne wszystko zostało skrzętnie zaplanowane przez Marka, a Ola nie umiała się sprzeciwić woli ojca. Zawsze traktował córkę okrutnie, wymuszając na niej bezwzględne posłuszeństwo. Katarzyna już dawno powinna coś zrobić... ale też nie potrafiła się przeciwstawić. Nie miała w sobie dość odwagi, żeby obronić własne dziecko! Nic dziwnego, że teraz to dziecko nie opowiadało matce o swoich sprawach i nie wierzyło w jej dobre intencje. A Katarzyna zwyczajnie martwiła się o córkę, dopiero w drugiej kolejności o dobro firmy. Próbowała wypytać byłych współpracowników, jak Ola radzi sobie na stanowisku prezesa, czy nie potrzebuje pomocy, ale nie uzyskała żadnych informacji. Ani szef produkcji, ani księgowa, ani żadna zatrudniona w firmie osoba nie chcieli rozmawiać z Katarzyną o pracy. Zagadnięci o coś wprost, udzielali wymijających odpowiedzi, szybko zmieniali temat bądź wymawiali się brakiem czasu. Jedna z koleżanek, przyparta do muru gradem pytań, oświadczyła, że nic nie powie, bo nie chce stracić pracy. Argument jak najbardziej zrozumiały w dzisiejszych niepewnych czasach. Katarzyna zrezygnowała więc z prób uzyskania informacji od byłych współpracowników, rozpoczęła za to baczną obserwację zachowań i poczynań Oli. Chciała być blisko, żeby w razie czego udzielić pomocy, doradzić, wesprzeć.
– Co będziesz jeść? – zapytała.
– Twoją zapiekankę z cukinią, mogę? – Ola spojrzała na żaroodporne naczynie stojące na szafce.
– Zimna jest. Myślałam, że wrócisz wcześniej.
– Podgrzeję. – Dziewczyna włączyła piekarnik i zakrzątnęła się wokół kolacji.
Niezwykłe zjawisko. Ola unikała tak prozaicznych czynności jak przygotowywanie sobie jedzenia, uważając je za nudne. Zrzucała tę wątpliwą przyjemność na matkę. Samodzielnie szykowała jedynie kawę czy herbatę, cudem się przy tym nie parząc.
– Poradzisz sobie? – zapytała Katarzyna, ze zdziwieniem obserwując poczynania córki.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się. – Telefon dzwoni.
Katarzyna wzruszyła ramionami i tak szybko, jak pozwalały bolące stawy, podążyła do pokoju. Na wyświetlaczu migał numer męża.
– Halo – powiedziała do słuchawki.
– Cześć, kochanie – usłyszała niski męski głos. – Jak tam, co u was?
– W porządku. Padało cały dzień, zimno się zrobiło, to włączyłam piec.
– Jak się czujesz? Boli?
– Nie bardziej niż zwykle – skłamała. Bolało bardziej. Kiedy nadchodziła jesienna wilgoć i chłód przenikał stawy, reumatyzm intensywniej o sobie przypominał, często nie pozwalał spać w nocy, a nawet uniemożliwiał chodzenie. Czasami trzeba było wzywać pielęgniarkę, żeby zrobiła zastrzyk. Tego mężowi jednak nie mówiła, nie chcąc go denerwować. Zresztą po co mu złe wieści?
– Ola sobie radzi z firmą?
– Oczywiście, przecież musi.
– Wrócę pod koniec października, to wszystko sprawdzę, ty się o nic nie martw.
– Oczywiście, Marku, nie martwię się.
– To kończę. Dbajcie o siebie.
– Ty o siebie też. Dobranoc.
Odłożyła telefon i opadła na fotel. Codzienne rozmowy z mężem, które przypominały małe przesłuchania, bardzo ją męczyły. Marek niby pytał o jej samopoczucie, ale nie wyczuwała w jego głosie troski ani tęsknoty. Telefonował, żeby skontrolować, jak sobie radzą. Niemal zawsze był na jakimś wyjeździe. Taka praca, wszystko rozumiała, ale czuła się samotna i zepchnięta na boczny tor. Kiedyś było inaczej. Mąż przyjeżdżał do domu niemal co tydzień; teraz przestało mu zależeć. Winą za obecny stan rzeczy Katarzyna obarczała swoją chorobę. Bo po cóż komu powykręcana reumatyzmem żona? Ale z drugiej strony, po co tkwić u boku człowieka, który w trudnych chwilach nie wyciągnie pomocnej ręki, nie poda szklanki wody? Przecież małżeństwo powinno być trwaniem razem w zdrowiu i chorobie, może przede wszystkim w chorobie...
Wiosną, kiedy ból reumatyczny uniemożliwił Katarzynie wykonywanie obowiązków zawodowych, poprosiła Marka o pomoc. Dziś uważała to za jeden ze swoich największych błędów. Mąż szybko podjął decyzję o przekazaniu obowiązków Oli. Możliwości zerwania kontraktu na zdjęcia w Egipcie, żeby zaopiekować się żoną i firmą, nie brał pod uwagę.
– Niedotrzymanie umowy wiąże się z koniecznością zapłacenia wysokiej kary – tłumaczył. – Dlatego firmą zajmie się Ola, w końcu studiuje ekonomię, ty będziesz odpoczywać, a ja wyjadę do pracy.
Wydawał się zadowolony z takiego obrotu sprawy. Może właśnie o to mu chodziło? Wszelkie pełnomocnictwa zostały przekazane Oli, a Katarzynę definitywnie odsunięto od firmy. Marek zyskał w ten sposób pełną kontrolę nad rodzinnym majątkiem, bo przecież od zawsze umiejętnie kontrolował wszelkie poczynania córki. Nikogo nie obchodziło, że Katarzyna nie chciała przejść na emeryturę; potrzebowała tylko kilku tygodni odpoczynku oraz kogoś, kto by jej pomagał. Chciała pracować. Była za młoda na siedzenie w domu. Córka trzymała ją jednak z daleka od spraw rodzinnego biznesu, nie chciała rad, nie opowiadała o problemach. Może za tą ostentacyjną samodzielnością i niezależnością krył się strach, że jeśli ojciec dowie się o jakichkolwiek niepowodzeniach, uzna je za słabość i wyciągnie konsekwencje? Marek wymagał samodzielności, zapomniał jednak, że wiedza oraz ambicja nie idą w parze z doświadczeniem. Pozostała nadzieja, że córka nie doprowadzi firmy do ruiny. Na szczęście Marek niedługo wróci, przejrzy dokumenty i wszystko sprawdzi. Katarzyna nie rozumiała, dlaczego nie mogła tego zrobić sama. Kto postanowił pozbawić ją wszystkiego: córka czy mąż?

***
Kornelia
Wyszłam spod prysznica i starannie wytarłam się miękkim ręcznikiem. Był stary, ale lubiłam go najbardziej na świecie nie tylko dlatego, że przyjemnie osuszał ciało. Stanowił też relikt przeszłości, tej szczęśliwej, która już nie wróci. Nie miałam jednak czasu ani ochoty na przywoływanie wspomnień. Ubrałam się szybko, bo w łazience panował chłód. Wygodny, ciepły dres był jak najbardziej odpowiedni do pracy przy komputerze. Na biurku leżały już niezbędne na dzisiaj książki oraz notatki, w głowie kłębiły się myśli; jeszcze tylko zaparzę herbatę w dużym kubku i do pracy. Zaplotłam włosy w dobierany warkocz, po czym pomaszerowałam do kuchni.
Ledwie postawiłam na gazie czajnik z wodą, ktoś zadzwonił do drzwi. Pomyślałam, że to listonosz. Na progu zobaczyłam jednak wysokiego, dobrze zbudowanego młodego mężczyznę z czupryną zmierzwionych przez wiatr włosów. Nie potrafiłam określić ich barwy. Były ciemne, ale nie czarne, jakby leciutko  rozświetlone promieniami słońca. Spod grzywki spoglądały ciepłe, brązowe oczy. Właściwie nie były brązowe, ale kasztanowe. Jeszcze nigdy nie widziałam tęczówek tak nasyconych pigmentem. Zmieszałam się, uświadomiwszy sobie, że stoję i gapię się na przybysza.
– Słucham pana – powiedziałam przyciszonym głosem.
– Marcin.
– Nie rozumiem...
– Mam na imię Marcin – wyjaśnił spokojnie. – Szukam Kornelii Szymczyk.
– To ja. O co chodzi?
– O to. – Wyciągnął z białej reklamówki ciemnobrązową, doskonale mi znaną torebkę. – Leżała na podłodze w centrum handlowym. Jest twoja?
– Ta...ak – zająknęłam się. Nie mogłam uwierzyć, że ktoś przyniósł mi do domu torbę, którą zgubiłam kilka dni wcześniej. To zakrawało na cud.
– Proszę, sprawdź, czy nic nie zginęło.
Ręce mi drżały, kiedy otwierałam zamek. Portfel, dokumenty, telefon, kosmetyczka, zeszyt nieco odkształcony przez ołówek, nawet paragony ze sklepów – wszystko było na swoim miejscu, o ile w moim bałaganie cokolwiek miało swoje miejsce. Po prostu nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Nie musiałam się martwić o wyrobienie nowej legitymacji i kart bibliotecznych. Nie musiałam nawet spędzić dzisiejszego dnia przy komputerze, żeby zarobić na nową kratę miejską.
– Wszystko jest, dziękuję panu. – Uśmiechnęłam się chyba po raz pierwszy od chwili, w której zauważyłam brak torebki.
– Marcin – przypomniał mi. – Zawartość portfela też możesz sprawdzić.
– Nie trzeba. – Wiedziałam, że to będzie pierwsza rzecz, którą zrobię, gdy zostanę sama, ale starałam się zachować pozory. – Bardzo, bardzo dziękuję. Czy jestem panu coś winna za odniesienie zguby?
– Tak, uśmiech, taki, jak przed chwilą, i odpuść już tego „pana”, bo czuję się stary. A następnym razem lepiej pilnuj swoich rzeczy. Na razie. – Odwrócił się na pięcie i skierował w stronę windy.
– Dziękuję – powiedziałam do jego pleców.
Zamknęłam się w pokoju i wysypałam na łóżko zawartość torebki. Nie brakowało niczego. Pieniądze w portfelu tkwiły, jak je ułożyłam, jedynie w okładce z dokumentami znalazłam ślady czyjejś ingerencji. Pewnie Marcin sprawdzał adres. Cóż, trochę szkoda, że widział zdjęcie w legitymacji, ale mówi się trudno. I tak miałam szczęście. Gdyby moją torebkę znalazł ktoś inny, już nigdy bym jej nie odzyskała. A tak wymarzony kurs rysunku ponownie był w zasięgu ręki. Życie jednak potrafi być piękne!

***
Ulice Warszawy otulił chłodny, zamglony poranek. Kornelia, odziana w ubiegłoroczną niebieską kurtkę z kapturem i jasnozieloną apaszkę, szybkim krokiem podążała na przystanek. Spieszyła się bardziej niż zwykle. Zaspała. Jesienne zmęczenie dopadło ją kilka dni temu i nie potrafiła go przegnać. Miała jednak nadzieję, że zdąży na autobus, który zatrzymywał się pod szkołą za pięć ósma. Musiała być na matematyce, chociaż jej nienawidziła. Udało się, zdążyła. Z westchnieniem ulgi weszła do autobusu i zajęła miejsce pod oknem.
– Cześć, piękna – usłyszała obok siebie znajomy głos.
– Kuba? – zdziwiła się.
– Przecież nie mój sobowtór. Słuchaj, plan na dzisiaj jest taki: wysiadamy na następnym przystanku i idziemy do parku. Dołączą do nas chłopaki. Posiedzimy, pogadamy, posłuchamy muzyki. Może jakiś meczyk na szybko rozegramy.
– Nie gram w nogę.
– Oki, my pogramy, ty będziesz patrzeć.
– Ja muszę do szkoły, mam klasówkę.
– Klasówka nie zając, nie ucieknie. – Zaśmiał się ze swojego żartu.
– Kubuś, posłuchaj...
– Nelka, daj spokój. Idziemy. – Chwycił ją za rękę i niemal siłą wyciągnął z autobusu.
Wiatr rozpoczął wędrówkę pomiędzy połami kurtki, dotknął policzków, zatańczył we włosach. Wolność. Nie ma szkoły, sprawdzianów, dzwonków, obowiązku siedzenia w ławce. Kuba objął Kornelię ramieniem, przełamując jej opór. Kiedy szli obok siebie, tajemniczo otoczeni mgłą, wyglądali na zakochanych. W parku, gdy usiedli na jednej ławce, a on przytulił ją władczym gestem, nikt zapewne nie miałby nawet cienia wątpliwości, że łączy ich coś pięknego.
W przytulnym, choć dzisiaj zimnym i wilgotnym zakątku parku byli też przyjaciele
Kuby. Kuby, ponieważ Kornelia nigdy specjalnie ich nie lubiła, może poza Oskarem. Oni za to lubili na nią patrzeć, lubili jej słuchać, lubili, kiedy włączała się do rozmowy, a tym samym nieco odsuwała od swojego chłopaka. Wtedy była nie tylko jego, ale też trochę ich.
– Zimno ci, Nela? – zapytał Oskar, mocnym uściskiem dłoni witając się z kolegami.
– Tak trochę – przyznała. Na szczęście miała w kieszeni rękawiczki, wsunęła je więc na skostniałe dłonie i zakryła głowę kapturem.
Oskar przejechał palcem po zaczerwienionym nosie Kornelii. Podobała mu się. Była dziewczęca, delikatna i miała w sobie mądrość. Zaskakująco dobrze się rozumieli, czasem nawet bez słów. Z przyjemnością zająłby miejsce Kuby u jej boku. Chociaż nie, Oskar nie pozwoliłby, żeby siedziała w zimnym parku na mokrej ławce i szczękała zębami. I nie dopuściłby, żeby wagarowała. Powinna teraz być w szkole, podobnie jak oni na wykładach. Tyle że studenci uczą się zwykle przed egzaminami, a do sesji było jeszcze trochę czasu, Kornelia zaś mogła sobie narobić zaległości, i to w klasie maturalnej. Kuba nie bardzo się tym przejmował. Nie widział też, że siedząca obok niego dziewczyna wcale nie jest zachwycona. Oskar postanowił zrobić coś, co chociaż odrobinę poprawi jej samopoczucie.
– Może się przejdziemy? – zaproponował. – Co będziemy tu tak siedzieć?
– Nie chce mi się łazić – powiedział Arek, najniższy i najgrubszy chłopak z ekipy. – Pokopmy lepiej.
– Pokopmy! – poparto go entuzjastycznie.
W czyjejś sportowej torbie znalazła się piłka, szybko ustalono zasady gry, wytypowano bramkarzy. Kornelia została sama. Postawiła stopy na ławce, podciągnęła kolana pod brodę. Było jej jeszcze zimniej niż przed chwilą. Już chyba wolałaby pisać sprawdzian z matematyki; w klasie przynajmniej nie wiało i nie siąpił deszcz.
– Uśmiechnij się, piękna! – zawołał Kuba, całując ją w kaptur.
Wykonała polecenie. Nie chciała przecież wyglądać na nieszczęśliwą.
„Musisz być seksy, zawsze, bez względu na okoliczności” – przypomniała sobie słowa Oli. Plecy same się wyprostowały, nogi opadły na ziemię, a stopy ustawiły się równiutko jedna obok drugiej. „Masz być piękna, nawet kiedy masz ochotę płakać”.
Kornelia dumnie uniosła głowę. Żeby jakoś zabić nudę, wyjęła z torby telefon i wybrała numer przyjaciółki.
– Co tam? – usłyszała radosny głos Oli.
– A nic – powiedziała, uśmiechając się. – Tak dzwonię. Co robisz?
– Przygotowuję się do spotkania z klientem. Takie tam, nic ciekawego, ale sekretarka nie mogła tego załatwić, bo facet się uparł i już. Mam nadzieję, że załatwię to szybciutko. A co u ciebie? Jak matma?
– Nie poszłam – wyznała Kornelia.
– Jak to? Przecież będziesz miała z tego powodu kłopoty.
– Pewnie tak. Dobra, nie przeszkadzam ci. Na razie.
Rozłączyła się szybko. Ola odłożyła telefon, kręcąc niechętnie głową. Przyjaciółka pakowała się w problemy i robiła to tak naiwnie, że aż przykro było patrzeć. Matmy nie lubiła nigdy, chociaż właściwie trudno zrozumieć dlaczego. Panowały w niej przecież jasno określone reguły, a logiczne rozumowanie wykluczało ryzyko błędu.
„Pewnie znowu Kubuś coś wymyślił” – odgadła Ola, nakładając błękitną koszulową bluzkę. Szczerze nienawidziła chłopaka Kornelii. Było w nim coś głupiego, egoistycznego i dziecinnego zarazem, co wręcz odpychało. „Boże, kiedy on się od tej Neli odczepi?!”
Nie miała jednak czasu na złość. Musiała wyglądać perfekcyjnie, a zostało niewiele czasu. Klient, z którym była umówiona, reprezentował ogólnopolską sieć handlową. Podpisanie z nim kontraktu oznaczało dla firmy stały, pewny i niemały dochód miesięczny. Sytuacja wymagała więc mobilizacji wszystkich sił. Wygląd był niezaprzeczalnym atutem Oli. Potrafiła zmieniać się jak kameleon. Czasem udawała pustą nastolatkę w spódniczce ledwie zakrywającej pośladki, czasem leniwą domatorkę w dresie, czasem pilną studentkę, ubraną w dżinsy i T-shirt, a czasem wytworną, dobrze ułożoną damę. Dziś pragnęła pokazać się jako bizneswoman. Ta rola była nowa, ale nie pozwoli, by trema ją sparaliżowała.
Spojrzała w duże lustro wiszące na ścianie w garderobie. Czarna, wąska spódnica sięgała nieco przed kolana. Wpuszczona w nią błękitna bluzka miała starannie zapięte guziki, ale nie wszystkie. Trzy od góry pozostawiały miejsce dla wyobraźni. Nic nie obnażały, ale co nieco odsłaniały.
– Jest dobrze – powiedziała Ola. Wsunęła stopy w pantofle na obcasie, które optycznie wydłużyły nogi, nałożyła czarny żakiet. – Pani prezes na szóstkę. – Przesłała sobie uśmiech i wyszła do przedpokoju.
Do firmy dotarła pół godziny przed czasem, tak jak planowała. Zdążyła spokojnie poprawić makijaż, rozłożyć na biurku dokumenty i zebrać myśli. Była w sekretariacie sama, mogła więc nawet przećwiczyć mimikę oraz sposób siedzenia. Punktualnie o dziesiątej do biura ktoś wszedł. Ola domyśliła się, że to umówiony klient, ale nie oderwała wzroku od monitora, udając zapracowaną.
– Dzień dobry – usłyszała męski, jakby znajomy głos.
– Dzień dobry – odparła spokojnie. – Słucham pana?
– Jestem umówiony z Aleksandrem Madziarem.
– Aleksandrą – poprawiła i w końcu przeniosła wzrok na gościa. Zamarła, gdy zobaczyła jego stalowoszare, zimne oczy. Znała tego faceta i to lodowate, taksujące spojrzenie. Postanowiła jednak grać swoją rolę do końca. Przecież była w tym świetna.
– Nie, z panem prezesem Aleksandrem.
– Mamy panią prezes. – Wstała i podała dłoń klientowi. – Aleksandra Madziar.
Mężczyzna niepewnie uścisnął rękę Oli. Wtedy dostrzegł na jej przegubie srebrną bransoletkę. Wydała mu się dziwnie znajoma. Zaraz... gdzie on ją widział? Nie mógł sobie przypomnieć, był jednak pewien, że widział ją całkiem niedawno.
– Karol Jeżycki – powiedział, uważnie badając rysy twarzy Oli. – Czy my się przypadkiem nie znamy?
– Nie przypuszczam. Proszę. – Wskazała krzesło naprzeciwko biurka i zajęła miejsce w fotelu obrotowym. – Przygotowałam wstępny projekt umowy, według naszych wcześniejszych ustaleń telefonicznych i mailowych. Proszę bardzo. – Podała mu plik kartek.
Karol zagłębił się w lekturze. Musiał przyznać sam przed sobą, że umowa została napisana fachowo, jasno określała obowiązki i prawa obu stron, nie zostawiając luk prawnych. Nie spodziewał się, że osoba tak młoda może być prezesem firmy cieszącej się doskonałą opinią. Zwierzchnik, który polecił mu nawiązanie współpracy z Frutsmakiem, powiedział wyraźnie, że prezesem jest pan Madziar, stąd zdumienie. Teraz jednak nie był już pewien, czy padło słowo pan; samo nazwisko nie miało formy żeńskiej. Zwyczajnie się zbłaźnił. Dlaczego nie przyszło mu do głowy, aby rozszyfrować, co znaczy Aleks? Podpis pod elektroniczną korespondencją zinterpretował po swojemu. Trudno, ma nauczkę na przyszłość. Teraz należało zatrzeć niemiłe wrażenie.
– Umowa jest jak najbardziej w porządku – oświadczył, składając podpis we właściwym miejscu. Nie miał ochoty na negocjacje, był zbyt wzburzony.
Ola ledwie stłumiła okrzyk satysfakcji. Zaczekała, aż Karol Jeżycki postawi parafkę na każdej stronie dokumentu, po czym sama postąpiła tak samo.
– Mam nadzieję na owocną współpracę – powiedziała, wstając ponownie i wyciągając rękę.
– Ja również. – Uśmiechnął się i uścisnął podaną sobie dłoń. Przyjrzał się jej uważniej niż wcześniej, skupiając uwagę na srebrnej bransoletce. Przyczepiony do niej maleńki klucz kołysał się dokładnie tak samo jak wtedy... – To ty – stwierdził, nie kryjąc zdumienia. – A myślałem, że to naprawdę pomyłka.
– Słucham?
– Prezes firmy galerianką. Ja chyba biorę udział w jakiejś farsie!
Zabrał swoją kopię dokumentu i opuścił biuro, w duchu zastanawiając się, w jaki sposób unieważnić zawartą przed chwilą umowę. Postanowił przedłożyć ją prawnikom współpracującym z jego firmą. Oni na pewno znajdą jakieś nieścisłości. Ola tymczasem opadła na fotel, oparła łokcie na biurku i ukryła twarz w dłoniach. Czuła się okropnie upokorzona. Wiedziała, że powinna jechać na uczelnię, ostatecznie trzy tygodnie temu zaczął się rok akademicki, ale nie potrafiła zmobilizować się do działania.
– Pani Olu, źle się pani czuje?
Uniosła głowę i spojrzała na krępą brunetkę stojącą przed biurkiem. Ileż ta dziewczyna była od niej starsza? Pięć, sześć lat? Dlaczego mówiła do niej „pani”, a nie po imieniu, jak znajomi? Kto zbudował tę barierę? Po co? Matkę lubili tu wszyscy, przyjaźniła się ze współpracownikami i nigdy nie wymagała sztucznych form grzecznościowych. Dla każdego była po prostu Kasią, co ani trochę nie podważało jej autorytetu. Miała szacunek i już. Ola zbudowała barykadę, myśląc, że tak trzeba, żeby mieć władzę. Dziś tego żałowała. Zapewne gdyby w relacjach ze współpracownikami była cieplejsza, mogłaby teraz wypić kawę w towarzystwie sekretarki, pogadać tak po prostu, o życiu, poczuć się lepiej. Wybrała jednak izolację, więc musiała w niej trwać.
– Wszystko w porządku – powiedziała, zmuszając się do uśmiechu.
Podpisała leżące na biurku dokumenty, wydała kilka poleceń, po czym włożyła płaszcz i opuściła budynek firmy.

***
Synu, pewnie wydaje Ci się dziwne, że piszę list, skoro jesteś w pokoju obok i w każdej chwili mogę do Ciebie przyjść. Ale o niektórych sprawach trudno rozmawiać, szczególnie gdy w roli sędziego ma wystąpić własne dziecko. Papier zaś jest cierpliwy, nie patrzy z wyrzutem, nie zadaje krępujących pytań, nie wybucha gniewem. Niech więc najpierw on pozna moją tajemnicę, a potem przekaże ją Tobie. Może dzięki takiej formie wreszcie odkryjemy to, co powinno zostać odkryte już dawno temu.
Kiedyś popełniłem błąd. Polegał na mało precyzyjnym określeniu uczuć oraz podjęciu nieodpowiedzialnej decyzji. Gdyby to było możliwe, miałbym dwie żony, dwoje dzieci i szczęśliwą rodzinę. Ja na pewno byłbym szczęśliwszy. Dziewczyna, której nazwisko widnieje w testamencie, to moja córka. Matka ma wątpliwości, twierdzi, że kobieta, z którą się zadałem, może kłamać, bo przecież wybrała życie uznawane za niemoralne. Ja wiem swoje. Ona nigdy niczego ode mnie nie chciała, poza miłością, a tej mogłem jej dać zbyt mało. Odeszła. Może nie powinienem na to pozwolić, ale nie potrafiłem jej zatrzymać. Miałem już żonę i Ciebie. Każda decyzja była zła.

Masz siostrę. Wiem, że zawsze marzyłeś o rodzeństwie, dlatego chciałem Ci to powiedzieć już dawno. Coś mnie powstrzymało. Skoro jednak prawda już wyszła na jaw, chcę, żebyś poznał ją całą. Ode mnie. Pytaj więc, a ja odpowiem. Jestem to winien Tobie i Twojej siostrze. Starzejemy się, umieramy. Musisz poznać swoją siostrę, zaprzyjaźnić się z nią, bo przyjdzie dzień, kiedy będziecie mieli tylko siebie i aż siebie. W drugiej kopercie znajdziesz dane niezbędne do odnalezienia kobiety, którą bardzo kochałem, oraz naszej córki. Zrób to. Ja nie mam dość odwagi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz